Jesienią zeszłego roku pojechaliśmy z Markiem do Kanady. Po pierwsze dlatego, że mam tam rodzinę, a po drugie – postanowiliśmy zwiedzić kawałek kraju, skoro już lecimy tyle kilometrów w jedną stronę. O tym, jak wyglądała nasza trasa z Calgary do Vancouver, pisałam w blogu, można też obejrzeć nasze vlogi z podróży (patrz niżej), ale dziś trochę o czym innym. A mianowicie o gotowaniu żurku.

Z moją rodziną utrzymuję kontakt na Facebooku, więc ciotka wiedziała dobrze, że lubię gotować. Obiecałam jej zresztą domową pizzę, do której produkcji zatrudniłam także moją kuzynkę i jej nastoletnią córkę. Zwykle gotuję w domu sama, w kuchni jestem tylko ja, a tu nie dość, że kuchnia nie moja, że garnki i miski nie moje, to jeszcze miałam trzy pomocnice. Dużo się mówi o wychodzeniu ze strefy komfortu – dla mnie to było coś takiego. Na siedem osób zrobiłyśmy chyba z osiem sztuk pizzy, każdy miał taką, jaką lubił i zostało mnóstwo resztek na potem. I pewnie to utwierdziło ciotkę w przekonaniu, że naprawdę ogarniam się w kuchni. Bo następnego dnia spytała, czy ugotowałabym żurek, bo to takie polskie danie, które uwielbiają, a nie wiedzą jak zrobić.

Marek chyba tego pytania nie słyszał, bo gdyby słyszał, pewnie coś by powiedział, co mogłoby mnie uratować – nie mam ręki do kuchni polskiej, a zup prawie nie gotuję. Żurku nie gotowałam nigdy, może raz do roku zamawiam go w restauracji (PS najlepszy żurek, jaki jadłam, jest w Restauracji Dziupla w Kampinosie, bardzo polecam!) i tyle. Ale ciotkę lubię, więc nie wykazałam się asertywnością, tylko poszłam szukać przepisu. Okazało się, że najlepszy byłby zakwas, ale zakwasu nie miałam, podobnie jak 4-5 dni na jego produkcję. Postanowiłam więc ugotować żurek bez zakwasu, posiłkując się ilomaś tam przepisami z internetu. Ale i tak potrzebowałam ziemniaki, pietruszkę, kiełbasę, wędzonkę i sok spod ogórków, bo to miało zakwasić zupę.

Po dwóch godzinach zakupów (zaliczyliśmy supermarket, spore targowisko i polski sklep – bo tam była szansa na najlepszą kiełbasę) miałam mniej więcej wszystko. Dalej nie było idealnie, bo zamiast korzenia pietruszki miałam pasternak, ale uznałam, że wyjdzie podobnie. Zabrałam się za siekanie, krojenie i obsmażanie. Prawdę mówiąc, byłam przekonana, że wyjdzie coś tak niedobrego, że nawet trzy psy ciotki nie będą zainteresowane, ale niby-żurek zaczął nabierać smaku i wyglądu. Normalnie nigdy tego nie robię, ale zagęściłam zupę mąką, bo mój sposób ze zmiksowaniem połowy zupy nie miał szans powodzenia – rodzina nie lubi zup-kremów, a mnie nie chciało się tłumaczyć, że to nie będzie tak całkiem krem.

Zupa została podana zgodnie ze sztuką – w miseczce, z kawałkami kiełbasy i jajkiem na twardo. Moim zdaniem nie było to moje największe osiągnięcie kulinarne, ale wszyscy chwalili. Wujek powiedział, że to całkiem jak w Polsce (ostatnio był 30 lat temu, więc możliwe, że nostalgia wzięła górę nad faktycznym smakiem zupy). Zanotowałam jeszcze ciotce 2 przepisy – ten mój, skrótowy, i prawdziwy, z zakwasem. Może nawet kiedyś coś z nich ugotuje.

Morał z tej historii jest taki: czasem trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu. Jasne, najlepiej jest gotować we własnej kuchni, ze składników, które się zna, według sprawdzonych przez siebie przepisów. Ale czasem trzeba to wszystko wywrócić do góry nogami. Dzięki temu przekonujemy się, że granice są głównie w głowie.

Zdjęcie RGBstock, z tego wrażenia nie zrobiłam sesji u ciotki w domu.