Dowcipy o blogerkach kulinarnych i tym, co gotują, a co jedzą naprawdę, względnie czy jedzą zimne posiłki, słyszę i czytam regularnie. Ba, wystarczy, że podniosę się, żeby zrobić zdjęcie w restauracji, zaraz część znajomych zaczyna sobie robić podśmiechujki. No i niech robią, mnie to nie przeszkadza. Ale postanowiłam trochę odbrązowić mit blogerek kulinarnych, co to zawsze w wykrochmalonym fartuszku, trzydaniowy obiad, deserek i tak dalej. Staram się publikować 2 wpisy kulinarne tygodniowo, do tego tygodniowe menu obiadowe, ale to nie znaczy, że u mnie codziennie jest co innego.

Czasem wygląda to tak, jak dziś. Zrobiłam drugi raz przepis, bo zdjęcia zeszłym razem wyszły beznadziejne, ale ponieważ trochę przeszacowałam proporcje, to musiałam przetworzyć nadmiar i teraz będziemy jeść do końca tygodnia wariację na ten sam temat.

Czasem jednak jest odwrotnie – w menu na ten dzień mam wpisane „makaron z sosem”, bo to jest szybkie danie, a wiem, że nie będzie czasu na kulinarną wirtuozerię. Jeśli naprawdę nie mam czasu, gotuję makaron i mieszam go z pesto ze słoika, ale najczęściej robię przegląd lodówki.

co jedza blogerki

Kawałek kiełbasy czy drugiej świeżości wędliny (zwykle nie dojadam pastrami, chociaż bardzo je lubię), jakaś resztka szpinaku czy rukoli, pół cukinii, pół papryki… Świetnie, będzie co dodać do sosu. Cebulę, czosnek i pomidory w puszce zawsze mam w domu, więc baza robi się sama. Resztę składników siekam, duszę, dodaję czasem trochę oliwek, kaparów, czasem skórkę od parmezanu (bardzo dodaje smaku sosom!), czasem trochę harissy, czasem sosu Worcestershire. I jest obiad. Niewyszukany, umiarkowanie fotogeniczny (i zdjęcia takie bez rozstawienia planu, tylko na blacie, który odbija wszystko!). Ale smaczny i zdrowy.

A, memy! Lubię ten: