Czy tylko ja mam wrażenie, że wakacje dopiero się zaczęły, a to już ich ostatnie tygodnie? Udało mi się trochę opalić, udało się poleniuchować, ale nadchodzi jesień i trzeba zmienić garderobę (żegnajcie, japonki!) oraz kosmetyki. Co mi się najbardziej podobało w lipcu?

Uwaga, zaczynam od kolorówki. Jasne, to nie są papuzie cienie ani szminka w jaskrawym kolorze, ale zawsze to coś. Kiedy byłam na regulacji brwi w benefit Brow Barze w Arkadii w Warszawie, Kasia namówiła mnie na zestaw kosmetyków do makijażu i pielęgnacji brwi. Już chyba kiedyś pisałam, że brwi, cera i paznokcie są dla mnie szczególnie ważne i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Co prawda trochę się obawiałam, że umalowane przeze mnie brwi będą wyglądać komicznie, ale kredka w kolorze Medium nie jest czarna, tylko szaro-brązowa, więc nie ma mowy o brwiach jak z kreskówki. Cudowna jest też rozświetlająca łuk brwiowy kredka – miękka, dająca naturalny efekt (testowałam kilka innych, w tym jakąś jedną z mnóstwem brokatu – to NIE jest naturalne wykończenie). Trzeci kosmetyk z kolekcji to serum do brwi. Ostatnio trochę więcej mi ich wypadło, więc jeśli mogę coś z tym zrobić, to czemu nie? Po miesiącu stosowania wieczorem mam wrażenie, że jest poprawa. Aha, specjalny patyczek do mierzenia brwi, też występujący w zestawie, leży nieużywany – nie znalazłam dla niego żadnego zastosowania. Zestaw Benefit Defined Refined Brows kosztuje 179 zł – to moim zdaniem bardzo dobra cena, bo dostaje się 3 kosmetyki – owszem, nie są tej samej wielkości, co sprzedawane osobno, ale ile potrzebujesz w życiu kredki rozświetlającej?

Kolejny kosmetyk kolorowy to limitowana wersja pudru rozświetlającego Bobbi Brown z kolekcji Sunset Pink, o której można więcej przeczytać tutaj. Drobinki są bardzo drobne, więc puder daje efekt lekkiego blasku, a nie kichnięcia w brokat. Pewnie chwilę zajmie, zanim go zużyję, ale to jeden z kosmetyków, który od razu przypadł mi do gustu. Minus? Nie widzę go już w sklepie internetowym Douglas, ale jeśli uda Ci się go gdzieś znaleźć, polecam.

Ulubionym kremem lipca był Moisture Surge Clinique, w zasadzie żel a nie krem. Doskonale nawilża, bo to jego jedyne zadanie. Sprawdził się w gorące dni, kiedy warstwa kremu na skórze nie sprawia przyjemności. Jak widać na zdjęciu, zużyłam prawie całe opakowanie. 50 ml kremu-żelu Moisture Surge Clinique kosztuje teraz 109 zł – moim zdaniem to naprawdę dobra okazja.

Często używam peelingu enzymatycznego Dermalogica, ale maseczka Origins, będąca połączeniem maski i peelingu, bardzo mi ostatnio pasuje. Lekkie oczyszczanie i wyrównywanie kolorytu skóry – super. Maska zastyga na twarzy i przy zmywaniu robimy sobie mini-peeling dzięki ścierającym drobinkom. 100 ml maseczki Original Skin Origins kosztuje 99 zł, do kupienia w perfumeriach Sephora i w sklepie firmowym w Galerii Mokotów w Warszawie.

Skoro o peelingu mowa – Cece of Sweden było tak miłe, że wysłało mi ten peeling do ciała z serii Argan Body. Przyznam się, że nie kojarzyłam ich z kosmetykami do ciała. Ten peeling ma wiele zalet – jest intensywny, zostawia na skórze lekki, przyjemny zapach, no i jest w tubie, a nie w słoiku. Na pewno jeszcze go kupię, zwłaszcza że kosztuje kilkanaście złotych za 200 ml.

Marka Yoskine wiele obiecuje swoimi kosmetykami z linii Tsubaki Slim Body. Testowany przeze mnie preparat do ciała ma bardzo miły zapach, dobrą konsystencję, troche ujędrnia skórę, ale mam wrażenie, że kwas glikolowy, mający tu działać, został wpisyany raczej na wyrost. To już któryś raz, kiedy mam wrażenie, że polska firma, produkująca niezłe skądinąd kosmetyki, upiera się na kosmiczne technologie i skomplikowane nazwy, zamiast po prostu powiedzieć, że jest to krem ujędrniający do tyłka i brzucha. Bardzo doceniłabym takie podejście, a Wy? Ten kosmetyk można kupić za około 35 zł za 200 ml.