Mam problem z polskimi kosmetykami. Nie mam na myśli mass-marketu w rodzaju Sorayi czy Bielendy (poza tym, Soraya nie jest już de facto polska), raczej marki „naturalne”. Jak właśnie Mokosh. Niecały rok temu kupiłam dwa ich kosmetyki do ciała – o ile olejek do ciała polubiłam bez zastrzeżeń, to masło do ciała okazało się wyjątkowo niewydajne (więcej w recenzji masła do ciała Mokosh). A teraz to serum. I co?

Są tak naprawdę dwa poziomy, na których można oceniać kosmetyki. Jeden z nich to skład, z którego wynika, co dany kosmetyk może robić, a czego nie może. Można też wydedukować konsystencję i zapach. Drugi, całkowicie subiektywny, to nasze odczucia z używania. Począwszy od tego, czy dobrze się rozprowadza, czy opakowanie jest wygodne, przez zapach, po efekty działania.

Jak chodzi o skład, to ujędrniające serum Pomarańcza Mokosh naprawdę jest dobrze zbudowane – olejek arganowy, migdałowy, nawet wyciąg z drzewa herbacianego. Co prawda, żeby ten ostatni działał na wypryski, powinno go być co najmniej 2.5%, a tu trudno to oszacować, bo producent nie podaje takich informacji.

Są też jednak składniki moim zdaniem bardziej kontrowersyjne, jak komplet olejków eterycznych, dzięki którym serum pachnie jak skórka pomarańczowa do ciasta. Nie mam problemu z olejkami eterycznymi jako takimi, bo moja skóra nie reaguje na nie źle (chociaż to jest coś, co może wyjść dopiero za jakiś czas). Ale o ile dopuszczam je w kosmetykach Origins, które według żadnych standardów nie są naturalne czy wegańskie, to w serum Mokosh uważam je za zbędne. Po co budować otoczkę naturalności i przemawiać do fanek naturalności, jeśli potem poprawia się zapach? Wiem, naturalne olejki nie są szczególnie zachwycające, jak chodzi o aromat – olejek z malin Ministerstwo Dobrego Mydła (recenzję znajdziecie u Moniki z Perfect Basic) nijak nie kojarzy się z malinami, ale to nie zapach ma działać, tylko skład. W przypadku serum Mokosh naprawdę wolałabym mniej tego zapachu – chociaż lubię aromat pomarańczy, a ich olejek do ciała pachniał identycznie.

Jak chodzi o działanie, serum Mokosh jest moim zdaniem bez zarzutu. Nawilża, odżywia skórę, chociaż jest bardzo tłuste i dlatego wchłania się długo. No, ale to typowy kosmetyk na noc, przynajmniej dla mnie oleiste serum nie nadaje się w żaden sposób na dzień. Wielki plus za zwyczajną butelkę z pipetą, 90% kosmetyku uda się w ten sposób wyjąć, a te kilka ostatnich aplikacji można zrobić prosto z butelki na dłoń, ewentualne zanieczyszczenia będą minimalne. Inna sprawa, że wszystkich aplikacji może w ogóle nie być dużo – z 12 ml serum Mokosh zużyłam połowę w 10 wieczorów. Używam go na twarz, szyję i dekolt. Czytałam w kilku blogach zachwyty nad jego wydajnością i nie wiem, jak jeden produkt może być tak różny dla dwóch osób.

Wiadomo, że nie będzie tak, że do końca życia będę używać jednego kosmetyku (nawet moją ulubioną piankę do twarzy The Body Shop będę musiała kiedyś czymś zastąpić, ale jeszcze nie teraz). Ale ostatnio rzadko dochodzę do końca opakowania i kupuję następne. Z Mokoshem będzie podobnie – jeśli nawet pominąć zapach, to serum nie jest szczególnie wydajne. Za 2x tę cenę mam prawie 3x tę pojemność serum Resibo, nie wspominając o olejkach Ministerstwa Dobrego Mydła, których za cenę Mokosha kupię 3.

Ujędrniające serum Pomarańcza Mokosh kosztuje 69 zł / 12 ml i można je kupić przez internet. Oferty znajdziesz tutaj.