Jest taka książka Chmielewskiej, nazywa się „Większy kawałek świata”. Odkąd ją przeczytałam, marzyły mi się podróże. Nie miałam jakichś większych preferencji – każdy wyjazd był dobry. W tym roku zaliczam wspólnie z Markiem faktycznie większy kawałek świata, w dodatku całkiem oddalony od Warszawy – polecieliśmy bowiem do Kanady.

Zaczęliśmy od kilku dni z moją rodziną, a potem przeskoczyliśmy pół kraju i z Calgary ruszyliśmy samochodem w trasę przez Góry Skaliste. Trasa jest nieskomplikowana – tu nie ma wielu zakrętów, a ewentualne rozjazdy na drodze są tak oznaczone, że naprawdę trzeba sporego talentu, żeby się zgubić.

Spora część dzisiejszej trasy wiedzie przez park narodowy Banff. Jutrzejszej zresztą też, bo dwa parki narodowe są tu obok siebie i są naprawdę spore, a widoki naprawdę niesamowite. Dawno nie widziałam tak błękitnej wody w jeziorach i potokach, dawno nie przyglądałam się górom tak kompletnie surowym, bez jakichkolwiek zabudowań. Także bez billboardów – ostatnie minęliśmy kilkanaście kilometrów przed miasteczkiem Banff.

Niestety, ma to także pewien minus – kompletny brak zasięgu. Mamy ze sobą prepaid z lokalnym numerem i największym pakietem internetu, jaki dałam radę znaleźć, ale ponieważ w parku narodowym nie ma BTSów, to od wczesnego popołudnia nie działa. W Saskatchewan River Crossing, gdzie się zatrzymaliśmy, jest motel, stacja benzynowa, sklep z pamiątkami i jedzeniem, restauracja, pub i pralnia, ale internet tylko satelitarny, więc przesył porównywalny pewnie z tym, co mieliśmy w Polsce w czasach dial-upu. Z drugiej strony, nikt (poza nami) nie przyjeżdża tu przeglądać internetu, a widoki są naprawdę wyjątkowe.

U mnie dochodzi 22.00, Marek usiłuje wrzucić na YT pierwszy odcinek naszego wideo z podróży, a w Polsce właśnie zaczyna się kolejny dzień. Sama jestem ciekawa, jak będzie wyglądać nasz nocleg jutro – i mam nadzieję, że będzie tam lepszy internet, bo mam dla Was setki zdjęć. Tymczasem tylko te trzy:

Dziękujemy firmie Ford Polska za pomoc w organizacji wycieczki.