Dziś mieliśmy trzy punkty na liście: śniadanie w dinerze, wino i kolację z okazji Święta Dziękczynienia. Jak to, w Kanadzie? Tak, Ale idźmy po kolei.

Staram się nigdy nie narzekać, w Kanadzie zresztą trudno byłoby narzekać na cokolwiek. Wolę wyciągać naukę z tego, co widzę. Nauka jest taka, że nie należy sugerować się przy wyborze hotelu śniadaniem w cenie lub jego brakiem, bo jest ono zwykle kompletnie niejadalne, w najlepszym przypadku niesmaczne. Po wycieczce przez Góry Skaliste mam dość tostów z dżemem, placków z syropem klonowym (tym bardziej że zwykle były przesuszone), a płatków z mlekiem nie tykam od czasów dzieciństwa. Dlatego marzyliśmy o dinerze, w którym zjedlibyśmy śniadanie na słono – jajka, może bekon, do tego tyle kawy, ile damy radę wypić. Zwykle i tak jest na tyle lekka, że dwa kubki to niewiele.

Z Vancouver wyruszyliśmy w kierunku Langley (tam mieszczą się winnice) i w Cloverdale trafiliśmy na miejsce, o które nam chodziło. Za 30 dolarów z ogonkiem zjedliśmy takie śniadanie, że wystarczyło do kolacji. Nareszcie były jajka nie z proszku, boczek, kiełbasa i monstrualna sterta zapiekanych ziemniaków. Nie przejadłam całości, ale jestem usatysfakcjonowana. Marek też – kowbojskie śniadanie ledwo mieściło mu się na talerzu.

Posileni ruszyliśmy do winnicy – wybraliśmy Chamberton. Piliśmy tu kilka lokalnych wariantów pinot gris i zachwyciło nas to, że mają ziołowy, cierpki posmak. Tamte były z okolic Kelowny, więc nie mieliśmy szans ich kupić tutaj, ale czemu nie spróbować czegoś z okolic Vancouver? Spróbowałam go dziś do kolacji – co ciekawe, chociaż to białe wino, ma różowawy kolor dzięki specyficznej obróbce owoców. Nie ma dokładnie tego samego ziołowego posmaku, co inne pinot gris z Kanady, ale jest ciekawie cierpkie.

Skoro mowa o kolacji – byliśmy u rodziny mojej rodziny na kolacji z okazji Święta Dziękczynienia. Tak, w Kanadzie też obchodzą to święto, ale to nie to samo święto, co w USA. Nie dotyczy ono tak bardzo osadników i Indian (bardziej poprawną politycznie nazwą jest „pierwsze narody”), raczej wzięło się z chęci wyrażenia wdzięczności wobec Boga za to, co się osiągnęło. Indyk z sosem żurawinowym i ciasto dyniowe pojawiły się dopiero później, bo jakoś trzeba było ograć PRowo. Kolacja u mojego prawie-wuja (nie podejmuję się wyjaśniać, kto z kim jest skoligacony i w jakim stopniu) była wspaniała – świetne jedzenie, świetna atmosfera przy stole, masa ciekawych tematów. Jasne, nasza wycieczka była jednym z nich, ale okazało się, że mamy wszyscy o wiele więcej wspólnego, niż na początku sądziłam.

Na koniec kilka widoczków z Kitsilano – dzielnicy Vancouver. Jutro będzie więcej.

Dziękujemy firmie Ford Polska za pomoc w organizacji wycieczki.