Gdyby nie to, że kompletnie nie miałabym czym się zajmować w Berlinie, mogłabym tu mieszkać.

Zaczęliśmy od śniadania w hotelu – warto przychodzić na nie wcześniej, zanim wszyscy wpadną na ten sam pomysł, bo potem trudno o miejsce. Nie ma tu szczególnych zachwytów, ale śniadanie jest na miejscu i jest w cenie pokoju.

Potem poszliśmy do sklepu z komiksami, który widzieliśmy poprzedniego dnia. Marek kupił sobie koszulkę ze szwedzkim kucharzem. Ja niestety nic, rozmiar L sięgał mi do kolan, a innego nie było. Potem odwiedziliśmy znajomego, który z Warszawy przeniósł się do Berlina – i z życiem prywatnym, i zawodowym. Tylko z uwagi na brak miejsca w bagażniku nie kupiliśmy olbrzymiej błyskawicy na ścianę, ale nadrobimy to wysyłkowo. Łukasz będzie się przenosić, ale jeśli jesteś w Berlinie, zajrzyj do 11 design store.

A potem po prostu ruszyliśmy przed siebie. Byliśmy tu już przedtem, widzieliśmy parę zabytków, zwiedziliśmy Pergamon, objechaliśmy też miasto busem dla turystów, więc tym razem wiedzieliśmy, dokąd idziemy. Doszliśmy spod hotelu w okolice Checkpoint Charlie, a potem na Unter den Linden. Tam siedliśmy w jednej z restauracji i zamówiliśmy obiad – sznycel i sałatka ziemniaczana dla mnie, currywurst i frytki dla Marka. W ten sposób zaliczyliśmy turystyczne kamienie milowe pobytu i mogliśmy wracać do hotelu. Wyszło jakieś 12 km spaceru, po którym mogliśmy tylko leżeć, nadrabiając zaległości w social media.

Po drodze, na Rosenthaler Strasse, mijaliśmy wiele butików. Głównie z ubraniami, ale też z rzeczami do domu. To, co zwróciło naszą uwagę, to fakt, że butiki nie były ułożone markami, ale raczej stylistyką. Czyli gdybym lubiła rockowe ciuchy, poszłabym do innego butiku, a gdybym preferowała styl naturalny (długie spódnice, swetry, luźne koszule itd.) – do innego sklepu. I jeszcze jedna rzecz, na którą zwrócił uwagę nasz kolega Łukasz (ten od sklepu z rzeczami do domu): berlińczycy nie zwracają uwagi na marki. To fakt, widziałam setki ludzi, ale tylko jedna dziewczyna miała torebkę LV (oczywiście Neverfull) i jedna miała Korsa. Minęliśmy też jeden butik Korsa, wetknięty gdzieś między dwie kawiarnie. Wewnątrz pustki. Epatowanie logo nie jest tu najwidoczniej docelowym sposobem na wyrażenie siebie. Jeśli cokolwiek, więcej osób kłębiło się koło second handu – ale może to po prostu właściciel i jego znajomi zaczynali imprezę.

W Warszawie nie ma już mojego ulubionego miejsca na falafel, więc poszukałam czegoś w pobliżu. Okazało się, że tuż obok hotelu jest Yarok, syryjska restauracyjka. Falafel pokazowy, zresztą wszystko bardzo dobre i bez udziwnień. Jedliśmy z przyjemnością. Jaka szkoda, że w tej części Warszawy, w której mieszkamy, nie ma takiego wyboru restauracji. Już nie mówię o takich, które są czynne 24h na dobę, ale marzę o tym, żeby było coś więcej niż dwie kebabownie i coś azjatyckiego. No, jest jeszcze jedna czy druga pizzeria, ale wobec kulinarnego bogactwa Berlin Mitte, to po prostu nic.