Rugia to niemieckie wybrzeże. Dlaczego chciałam tu spędzić wakacje?

Wakacje traktuję umownie; nie bawi mnie tydzień czy dwa leżenia w piasku gdziekolwiek. Lubię poznawać okolicę – najchętniej na piechotę, bo samochodem jeżdżę na co dzień, a rowerów nie lubię. Rugia to pomysł na wakacje, jeśli kilkaset km z Polski nie jest problemem (albo mieszka się bliżej granicy niż ja). Na pomysł odwiedzenia tego miejsca wpadłam, dowiedziawszy się o tym, czym była Prora. Bardzo chciałam to skupisko budynków zobaczyć, więc poszukałam najbliższego miasta.

Najpierw jednak musieliśmy tu dojechać z Berlina. Ponieważ lubimy jeździć samochodem, to wybraliśmy drogę nie przez autostradę, ale przez tzw. boczne drogi. Bocznych dróg w rozumieniu jazdy przez wioski i miasteczka była może połowa. Plus jest taki, że te ich wioski naprawdę wyglądają ładnie i mimo że w każdej ktoś oferuje grzyby, owoce czy warzywa, to jakoś zwykle stragany są w podwórzu a nie przy drodze (gdzie jest niebezpiecznie, nie mówiąc o tym, że owoce z całodniowym kurzem i osadem z rur wydechowych nie są wiele warte), a wszystkie szyldy są schludne i niewielkie. Minus jest taki, że nikt bez potrzeby przez te wsie nie jeździ, bo korki. Po to są autostrady, żeby z nich korzystać.

Kiedy już wjechaliśmy na Rugię, zaczęliśmy zapamiętywać, gdzie są stacje benzynowe – w polskich kurortach różnie z tym bywa. Po czym okazało się, że w Binz jest ich ze trzy, jedna koło drugiej, więc nie będzie problemu z tankowaniem. Gdybym chciała zrobić zakupy, też mogę – jest i Lidl, i Tommy Hilfiger. I pewnie ze 100 innych sklepów, sklepików i straganów. Ale nie wygląda to i nie brzmi tak, jak nasze Władysławowo czy Łeba, dwa najokropniejsze miasta nadmorskie. Nie ma krzykliwych bannerów, neonów, nie ma dudniącej muzyki. Na promenadzie prowadzącej na plażę zauważyłam może trzy tablice informacyjne z logo Nivea – ale tylko z ich logo, poza tym można tam znaleźć faktycznie przydatne informacje. Co krok toalety, kubły na śmieci, pojemniki na psie kupy i podajniki torebek na nie. I nic dziwnego, bo psów jest mnóstwo – wszystkie grzeczne, idące na smyczy przy nodze.

W barze na plaży mogę się napić piwa i zjeść bułkę z rybą, ale gdybym miała ochotę do mojej kajzerki ze śledziem wypić kieliszek wina albo szampana, nie ma przeszkód, mogę wybrać coś z szerokiej oferty.

Na samej plaży ludzi mnóstwo, ale NIKT nie dudni muzyką z komórki ani radia, nikt nie jest pijany, nikt nie drze się opętańczo, dzieci bawią się, ale raczej w sposób nie wadzący innym. Kiedy młody chłopak niechcący dotknął piłką panią leżącą obok, przeprosił, ukłonił się, pani się uśmiechnęła. Czyli jednak da się być miłym i nikomu od tego niczego nie ubywa. To bardzo budujące.

Na kolację poszliśmy „do siebie” – śpimy w Oma’s Kueche & Quartier. Może nie z widokiem na morze, ale za to w bardzo przestronnym, wygodnym apartamencie. Stylistyka nadmorska, więc ja jestem zachwycona. Wypiliśmy piwo, Marek wybrał mięso, ja rybę. Porcje ogromne – w zasadzie najedlibyśmy się połową, ale w ten sposób, brak czekadełek nie dziwi. Nikt tu nie przeje i dania głównego, i dodatków.

Jeszcze o pensjonacie – jest to coś tak dalekiego od moich preferencji, jak chodzi o wystrój, jak tylko się da. Nie lubię żadnych durnostojów, wiszących obrazków, pierdółek, a tutaj jest tego tyle, że obdzieliłoby się ze trzy domy. Ale wszystko jest przemyślane, czyste, to nie jest sposób na zamaskowanie złego stanu technicznego. No i uwaga, jesteśmy tu w środku sezonu, ale nikt nie ma problemu z tym, że wynajęliśmy pokój tylko na 2 noce.

śniadanie jeszcze w Berlinie
śniadanie jeszcze w Berlinie
boczne drogi
boczne drogi
apartament nadmorski
apartament nadmorski
apartament nadmorski
apartament nadmorski
apartament nadmorski
apartament nadmorski
na molo
na molo
na molo
na molo
bułka ze śledziem
bułka ze śledziem
łosoś na kolację
łosoś na kolację