Książki Irvinga uwielbiam od zawsze. Już nie pamiętam, co przeczytałam, jako pierwsze – może to był Hotel New Hampshire, a może Modlitwa za Owena? W czasie liceum, jedne wakacje przepracowałam w księgarni. Przeczytałam wtedy chyba wszystkie nowości, a Jarek – wspaniały człowiek i bardzo dobry znawca książek – zaraził mnie Irvingiem.

Jakiś czas temu Irving wszedł do mainstreamu, zapewne z uwagi na film z Charlize Theron. Film dostał nagrody, ale kompletnie mi się nie podobał i jakoś tak zapomniałam o Irvingu – co najmniej jednej jego książki nie kupiłam w ogóle. Kiedy jednak jakiś miesiąc temu weszłam do księgarni i zobaczyłam „Aleję Tajemnic”, kupiłam ją od razu.

Zaczyna się jak zawsze u Irvinga od wprowadzenia masy postaci, z których każda, nawet ta, która powie może dwa zdania przez całą książkę, jest opisana tak plastycznie, że widzisz ją od razu. Jesteśmy gdzieś na wysypisku, szczekają psy, dzieci płaczą, misjonarze niosą pomoc (na swój sposób), a chwilę potem przenosimy się w czasie i przestrzeni. Podróż, w jaką udaje się główny bohater, pozornie tylko nie ma sensu – dowiadujemy się, dokąd i po co jedzie, częściowo z dialogów, częściowo z jego snów, będących zarazem wspomnieniami.

Nie lubię pytania, o czym jest jakaś książka. Nie zawsze najważniejsza jest akcja. Tutaj widzimy dziesiątki scen, jakoś tam na siebie nachodzących, zapowiadających kolejne i odwołujących się do nich, a przy okazji rozmyślamy o tym, czym są uczucia, jak można je wyrażać, jak nawiązać więź z innymi i jak to nas kształtuje.

John Irving, Aleja Tajemnic jest do kupienia w księgarni Matras za niecałe 35 zł.