Musiałbym spotkać w ciemnym zaułku typa o zakazanej gębie, żeby kupić e-ramkę. Tymczasem nowa odsłona najbardziej bezużytecznego gadżetu XXI wieku ma przyjemną twarz Mateusza Kusznierewicza. 
Zacznę od tego, że rozumiem sens cyfrowej ramki i jej odmiany zoom.me. Robimy setki, tysiące cyfrowych zdjęć i chcemy się nimi dzielić. Zanim pojawiły się smartfony, tablety i telewizory obsługujące pliki multimedialne, cyfrowa ramka rzeczywiście była najprostszym rozwiązaniem na prezentację zdjęć z wakacji, bez konieczności sadzania gości przed komputerem. Ale to było 10-15 lat temu. Dziś większość z nas ma smartfona, tablet i telewizor, na którym oglądamy wszystko, tylko nie telewizję. Po kiego grzyba komuś cyfrowa ramka?
Dla dziadka i babci! Niech też oglądają nasze zdjęcia. I niech je oglądają na bieżąco, jakby mieli feed z naszego fejsa. Kupujemy urządzenie z modułem bezprzewodowym, specjalną aplikację i ciach. Pakiet danych w smartfonie nareszcie do czegoś się przyda, a jeszcze drugi abonament dla babci. I zdjęcia schodzą i same się wyświetlają. Gadżet taki fajny, babcia taka szczęśliwa. I właściwie rozumiem logikę. Skoro poprzednią ramkę babcia schowała do szuflady, bo obejrzała już wszystkie zdjęcia, to trzeba jej kupić taką, na której zawsze obejrzy coś nowego. Tylko czy babcia nie wolałaby prawdziwej pocztówki w skrzynce na listy?
Zdaję sobie sprawę z tego, że e-ramki nadal się sprzedają. Bo są tanie i jawią się jako idealne rozwiązanie dla żyjących w czasach radioodbiorników na lampy seniorów. Ale w tych czasach zdjęcie było na papierze i miało wartość. Do dziś ma wartość. A cyknięta z komórki fotka znad morza, na której wszyscy robimy dzióbki?
Cyfrowe ramki to taki odpowiednik tabletów za 99 złotych. Są tanie, a specyfikację mają prawie taką samą, jak drogi tablet. Tylko spróbujcie zaktualizować na nich system, albo zainstalować nowszą wersję aplikacji.
Ceny: wersja Wi-Fi kosztuje 249 zł, wersja 3G – 349 zł