W zasadzie we Wrocławiu spędziliśmy 2 dni – przyjechaliśmy we wtorek po południu, a po zameldowaniu w Hotelu Tumskim wybraliśmy się do znajomych. Nie widzieliśmy się kilka lat, więc zasiedzieliśmy się – do hotelu wróciliśmy po północy i padliśmy jak kawki.

W środę rano zaczęliśmy od śniadania. Tuż koło hotelu jest Barka Tumska, na której można zjeść kilka wariantów śniadania. Niestety, obsługa nie jest rewelacyjna – np. sok do śniadania dostaliśmy dopiero na deser, były też problemy z płatnością kartą.

Pogoda dopisywała, więc ruszyliśmy na spacer. We Wrocławiu byliśmy już wiele razy, no i w ogóle nie mamy zwyczaju zwiedzać z przewodnikiem w ręce. Raczej idziemy po prostu przed siebie, na spacer, przyglądając się miastu. Być może przez to coś nas omija, ale nie musimy robić zdjęć wszystkich zabytków.

Spacerując, obeszliśmy wyspy i Rynek, zajrzeliśmy do Renomy, poszliśmy na lody do punktu o nazwie Lizing – lody bardzo dobre, ale poszłabym dla samego check-inu w miejscu o takiej nazwie. Jak zwykle zachwycała nas architektura – zarówno starych kamienic, jak i powstałych po wojnie niedużych bloków. Wrocław to dla mnie najładniejsze miasto w Polsce, zdecydowanie.

Ominęliśmy obiad, wróciliśmy za to do hotelu trochę odpocząć. Niestety, trafiliśmy akurat na porę sprzątania pokoi, więc nasz nie został w ogóle tego dnia sprzątnięty, nie dostaliśmy świeżej wody itd. Z drugiej jednak strony, Hotel Tumski ma 3 gwiazdki i jest to raczej wybór niskobudżetowy, mimo doskonałej lokalizacji. Wybrałam go, bo chciałam zanocować gdzieś indziej niż w Art Hotelu, gdzie zwykle się zatrzymywaliśmy – no i chciałam na coś zużyć moje mile z karty Miles & More.

Na obiadokolację umówiliśmy się ze znajomą. Padło na restaurację Bernard. O ile piwo jest naprawdę OK, o tyle jedzenie nie zasługuje na większe pochwały. Owszem, przekąski typowo barowe, czyli krążki cebulowe, pikantne kawałki kurczaka czy frytki są OK, o tyle sałatka cesarska Marka była przeciętna, a moja sałatka z wątróbką – nietrafiona. Niestety, zestawienie duszonej w śliwowicy wątróbki i kawałków duszonego jabłka z sałatą, ogórkami, selerem naciowym i sosem ziołowym było słabe. W głowie podzieliłam to sobie na dwa osobne dania, zjadłam część warzyw i wątróbkę, ale więcej do Bernarda raczej nie będę zaglądać. Być może wybranie sałatki w czeskiej restauracji nie jest mądrym pomysłem, ale z drugiej strony – jeśli jest w karcie, to dlaczego nie?

Na Rynku odbywał się akurat zlot Mustangów. Było co oglądać, więc przeszliśmy się raz i drugi, a potem poszliśmy z kolegą na piwo do baru o nazwie Szklana Ćma. Bardzo ciekawe miejsce, bo w drugim rzędzie, za sporym patio. Wewnątrz stare, miękkie fotele, podniszczone stoliki i parę rodzajów piwa.

Do hotelu wróciliśmy na piechotę, mimo że padało. I tak niepostrzeżenie zrobiłam tego dnia ponad 20k kroków, czyli 14 kilometrów.

PS wakacje Mazdą MX-5 to pewnego rodzaju wyczyn. Dlaczego? 150 litrów bagażnika. Więcej na ten temat pisze Marek Wieruszewski u siebie w blogu.